WYPADEK, KTÓRY ZMIENIŁ WSZYSTKO…
To miała być zwykła niedziela. 17.03.2013 roku – 16 urodziny mojej córki Klaudii. Wróciłam wcześniej z wykładów na uczelni i złożyłam jej życzenia. Impreza urodzinowa dla rodziny i koleżanek miała być za tydzień, ale mimo to Klaudia czekała na odwiedziny tych, którzy w tym dniu mieli o niej pamiętać. Posprzątała swój pokój i czekała.
Nie doczekała się… O godzinie 18.00 zadzwonił jej telefon – to kolega zaprosił ja na krótki spacer, chciał złożyć życzenia i trochę pogadać. Powiedziała mi, że za chwilę wróci… wtedy, słyszałam ją ostatni raz… nie wróciła…
Niczego nie przeczuwałam, nic nie czułam…
Właśnie wyciągałam kurtkę z pralki, gdy usłyszałam, że ktoś natarczywie dzwoni do drzwi. Pomyślałam, że to Klaudia nie umie spokojnie poczekać, aż ktoś jej otworzy.
Dalej natrętne dzwonienie… Ułamki sekund, a ja dalej nic nie podejrzewam. Mąż otwiera drzwi i słyszę jak ktoś zdyszany mówi: „Klaudia miała wypadek”. Mąż prosi o powtórzenie, a ja w pospiechu zbiegam na dół krzycząc…
Okazuje się, że to ten kolega, z którym Klaudia wyszła. Więcej nic nie wiem. Mąż wsiada do auta i jedzie. Nie wiem gdzie. Ja dalej krzyczę, a razem ze mną Kacper (syn) i Dominika (którą mieliśmy pod opieką jako rodzina zastępcza). Przychodzi babcia, której nie umiem wytłumaczyć co się stało…
Wraca Mariusz, słyszę tylko: „żyje, wsiadaj do auta”.
Okazuje się, że nasza córka została potrącona na przejściu dla pieszych nieopodal domu. Na ulicy, na której było już mnóstwo wypadków… ulicy której tak się bałam. Wysiadamy na środku, wokół pełno ludzi, podchodzę do karetki i przez szybę widzę moją córeczkę, wokół której krzątają się ratownicy. Jacyś ludzie podchodzą do mnie i mówią, że „będzie dobrze”. Ja cały czas patrzę na Klaudusię i płaczę… tak długo, aż skończyły się łzy, potem płacze już tylko serce…
W końcu proszą mnie do karetki i jedziemy do szpitala w Rybniku. Mąż samochodem za nami. Tysiące myśli przelatuje mi przez głowę, a bezsilność poraża. Pakuję do reklamówki buty córki. W „erce” tłumaczą mi, że musieli porozcinać płaszcz, jakby myśleli, że ma to dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Ja „wariuję” w środku, w jednej chwili wydaje mi się, że zwymiotuję, zaraz potem, że brakuje mi tchu… Jeszcze nie wiem, jak wiele jest w stanie znieść matka…
Dojeżdżamy na miejsce, a tu niepotrzebne badania… przecież i tak nie mają OIOM-u dla dzieci! Powinni nas od razu wysłać do innego szpitala! Telefony, czy znajdzie się miejsce w Katowicach… Zabrzu czy może w Częstochowie. Nerwowe oczekiwanie…
W międzyczasie do szpitala przyjeżdża moja siostra, a potem dziadek i babcia Klaudusi z Leszczyn. Słyszę od nich słowa, że „wszystko będzie dobrze”. Te słowa słyszę potem od wielu osób… W końcu jest decyzja, że jedziemy do Kliniki w Katowicach. Serce mi „pęka” kiedy widzę moją córeczkę i nie umiem jej pomóc. Nie mogę jechać w karetce (do dziś nie wiem dlaczego). Jedziemy sami, całą drogę modlę się o nią, nie wiedząc co się dzieje w „erce”. Milczymy… jest noc…
Wpadamy biegiem do Kliniki, wypełniamy stertę dokumentów, ktoś nas prowadzi na OIOM. Musimy czekać… Czekanie jest potem na porządku dziennym. Wychodzi anestezjolog i powiadamia nas, że wyjdzie do nas za około godzinę, bo musi zająć się córką. Siedzimy więc i „cierpliwie” czekamy. Każdy „wariuje” na swój sposób. Ja beczę, a mąż uderza pięścią w ścianę…
W końcu lekarz wychodzi i możemy na moment zobaczyć naszą córeczkę, podłączoną do całej aparatury ratującej życie. Przeżywam szok. Potem idziemy na „rozmowę” do gabinetu. Nie mam odwagi pytać, robi to Mariusz. Od wiadomości robi mi się słabo. Słyszymy, że nasze dziecko jest w bardzo ciężkim stanie, mózg cały poobijany, mnóstwo obrzęków, nie wiadomo czy przeżyje do jutra… ale też mądre słowa, których potem się trzymaliśmy: „spotkają Państwo wielu lekarzy, jedni będą bardzo optymistyczni, inni na odwrót, ale wszystko zależy od organizmu”. Na zakończenie pytanie męża: „czy jak będzie się coś działo z córką to do nas zadzwonią?”, słyszymy: „jak umrze to zadzwonią”, w przeciwnym wypadku nie. Od tego momentu boję się odbierać telefony i każdy sygnał dzwonka jest dla mnie dodatkowym stresem. Proszę wszystkich żeby nie dzwonili bez potrzeby.
O 1.00 w nocy wracamy do domu (60km). Odwiedziny na Oddziale dopiero od 13.00. Rano mąż dzwoni do szpitala. Żyjemy jak w amoku, jak w najgorszym śnie, z którego chcieliśmy się szybko obudzić. Tylko, że to nie sen… Nawet nie wiem ile myśli przeleciało mi wtedy przez głowę…
Przez następne dni codziennie na godzinę 13.00 przyjeżdżamy do Katowic, żeby wejść do córki czasami na 20 minut, a czasami nawet na krócej. Okazuje się, że podczas przyjmowania nowego dziecka na Oddział lub jakichś zabiegów przy innych, rodziców nie wpuszczali (albo wypraszali) i bywało tak, że 3 godziny czekało się przed salą. Codziennie czekamy na lekarza z nadzieją na lepsze wieści. Potem nie chcemy już słuchać. Inni rodzice rozmawiają ze sobą, wymieniają się problemami. My nie chcemy, izolujemy się, jeszcze nie jesteśmy na to gotowi.
Oddychamy spokojniej, kiedy dowiadujemy się, że minęło niebezpieczeństwo śmierci. Od tego momentu ciągle słyszymy, że „trzeba czasu”…
Czekamy na podjęcie przez Klaudię oddychania… potem trawienia. W końcu się udaje.
Po 11 dniach WALKI O ŻYCIE, córka zostaje przeniesiona na neurologię. Teraz mogę być razem z nią 24h na dobę. Boję się, przecież nic nie umiem. Jeszcze nie wiem, że w opiece nad córką będę „specjalistką”. Zaczynamy walkę o jedzenie doustne (nie przez sondę) i picie. Jesteśmy zdeterminowani i nawet lekarze o tym wiedzą.
Wszędzie szukamy ratunku dla córki, bezsilność nas zabija. Wszyscy wokół pytają o Klaudię, a my nie mamy siły odpowiadać. Ale rozumiemy, że każdy się martwi i chciałby jak najwięcej wiedzieć, dlatego nie złościmy się. Szkoda, że nie możemy się podłączyć do jakiegoś akumulatora energii i podładować.
Wszędzie słyszymy, że potrzebny jest czas, że na wybudzenie możemy czekać i pół roku. To nas jednocześnie dobija i napełnia nadzieją (bo boimy się, że tak już zostanie, choć żadne z nas się do tego nie przyznaje).
Nie wiemy czy Klaudia widzi, czy słyszy. Robimy testy – trzaskamy drzwiami, strzelamy z karabinu Kacpra, podtykamy pod nos zapachy, wciskamy do ust sok z cytryny, włączamy głośną muzykę. Lekarze mówią, że każdy bodziec jest dobry i nie patrzą na nas jak na dziwolągów.
Klaudia zaskakuje nas po 81 dniach podając rękę na powitanie pani dietetyk i reagując na polecenia pani neurologopedy. Po ich wyjściu z uporem maniaka proszę córkę, żeby mnie na zmianę drapała po ręce i stukała w łóżko. Chcę mieć pewność, że to nie przypadek. Potem płaczę jak wariatka, tym razem ze szczęścia. Przypominam sobie, że ciocia Klaudii – Sylwia, mówiła mi jak córka chwytała jej rękę, dając znać, że nie chce już jeść…
Wtedy myślałam, że już całkiem odzyskała świadomość, ale to był dopiero początek… Początek powrotu do życia…
Klaudia była dzieckiem wysportowanym, towarzyskim, członkiem zespołu „Miraż” z Wodzisławia Śląskiego. Wyjeżdżała na Mistrzostwa Polski i Świata, skąd przywoziła medale. Brała udział w koncertach charytatywnych na rzecz pomocy choremu koledze, a teraz sama znalazła się w sytuacji, która wymaga pomocy.
Ratunkiem dla Klaudii jest intensywna rehabilitacja, dzięki której może stawać się coraz bardziej sprawna.
Z góry dziękujemy za okazaną pomoc, która pozwoli nam przywrócić Klaudię do dawnego życia
Pomóc Klaudii można dokonując wpłaty na konto:
Fundacja Pomocy Dzieciom i Osobom Chorym “Kawałek Nieba”
Bank BZ WBK
31 1090 2835 0000 0001 2173 1374
Tytułem: “955 pomoc dla Klaudii Dragi”
wpłaty zagraniczne – foreign payments to help Klaudia:
Fundacja Pomocy Dzieciom i Osobom Chorym “Kawałek Nieba”
PL31109028350000000121731374
swift code: WBKPPLPP
Bank Zachodni WBK
Title: „955 Help for Klaudia Draga”
Aby przekazać 1% podatku dla Klaudii:
należy w formularzu PIT wpisać KRS 0000382243
oraz w rubryce ’Informacje uzupełniające – cel szczegółowy 1%’ wpisać “955 pomoc dla Klaudii Dragi”
Klaudii można też pomóc poprzez wpłatę systemem Przelewy24: